Kiedyś prowadziłem imprezę dla ludzi związanych z narciarstwem. To było ponad 20 lat temu. Wszystko się świetnie układało. Impreza odbywała się w pałacu niedaleko Szczecina. Impreza jak impreza. Trochę tańca, jedzenie na lustrach, szampany otwierane szablami. Całe towarzystwo jeżdżące na nartach. Konkursy, które prowadziłem wtedy miały tylko taką myśl przewodnią. Prowadziłem je z szaleńczym rozmachem, prawie jak na skoczni mamuciej. Wszystko układało się doskonale, do momentu kiedy nie uruchomiło się to brytyjskie (tak mi się wówczas zdawało) poczucie humoru i w najbardziej ekstremalnym momencie konkursu powiedziałem: że fajna ta impreza dla narciarzy… ale ja nigdy nie jeździłem na nartach. Po wielu doświadczeniach w prowadzeniu imprez wiem, że to są rzeczy o których się nie mówi. Po prostu. Zostawia się ten dymek niedopowiedzenia. Ja natomiast jak na młodego radiowca przystało, walnąłem jasną deklarację że nigdy w życiu, i że w ogóle. Konsekwencji na szczęście nie było. Było natomiast wielkie marzenie nauczenia się jazdy na nartach.
Od tamtych wydarzeń minęło 20 lat i tak oto wylądowałem na stoku. Znacie to takie podniecenie wymieszane z niedowierzaniem przeplatane z pragnieniem ucieczki jak najdalej się da. Jedni nazwą to po prostu cykorem, a inni „nic nie na siłę, jednak musisz spróbować, żeby wiedzieć, że to jest naprawdę fajne„. Rozumiecie?!? Mój punkt ciężkości, świetnie daje sobie radę na różnych powierzchniach, gdzie tarcie podłoża jest większe niż 75%. Wchodząc na górkę widziałem przed oczami, ten filmik z śnieżnej jazdy pod górkę samochodem nomen onem ze Szczecina… Ale urwał . Też należy dodać, że moja ukochana jeździ na desce i powiedziała, że najpierw idę na Oślą Górkę. Jeżeli tam gdzie byłem, jeżdżą osły to już wiem dlaczego na Małysza wszyscy mówili Orzeł. Wspomniany już punkt ciężkości nie mógł się zorientować co się dzieje. Podczas moich powolnych oślich zjazdów w dół, wyglądałem ponoć jak ktoś kto szuka przebiśniegów na stoku. Skulony, skurczony z myślą, aby nie rozwalić się w tym domku na dole. Dodam, że Ośle Górki mają jeszcze jedną niesamowitą zdolność. Przyciągają dzieci. Nie mam nic do małych fajnie wyglądających berbeci. Pod jednym warunkiem, że nie stoją mi na drodze budując zamek Elzy. Rodzice oczywiście doskonale bawili się z boku oglądając jak wielki grubas, próbuje się nie zabić ku radości ich gawiedzi. Tu też muszę dodać, że wybierając się pierwszy raz w życiu na stok ubrałem się jak Ogr – na cebulę. Zabrałem wszystkie dokumenty, klucze od pokoju, dokumentację do wypożyczenia nart, pieniądze, szaliki – sztuk 2, czapkę „bo pod kaskiem musisz mieć, zobaczysz jak tam wieje„, drobne, 4 karty płatnicze, buty normalne, buty nienormalne, jakieś pasy i skipasy. Brakowało mi tylko kwietnika z fiołkami. Wiecie ile ważyłem? Z tryliard kilogramów!!! Jednak cały czas przed oczami widziałem, zawiedzone miny ludzi z tej imprezy, że nie wiedziałem jak to cudownie jest jeździć na nartach. A, i jeszcze zapomniałem dodać, że to był ten weekend gdzie w lutym temperatura wrosła do 14 stopni Celsjusza, więc zjeżdżając w dół stoku nie czułem wiatru zmian. Czułem podmuch gorąca niczym start rakiety Elona Muska na Marsa.
Moje wejście w narty było naprawdę bardzo mocne. Skończyło się 3 dniami w łóżku z wirusem, gdzie gorączka osiągała 40 stopni. Tabletkami, które nie działają. Czosnkiem, miodem i prawie wypędzaniem złych duchów. Kolejne przeżycie. Naprawdę tego też nikomu nie polecam.
I jeszcze tytuł tego artykułu, który nawiązał do Lady Gagi. Chciałem tylko napisać, że Shallow naprawdę doskonały… oskarowy moim zdaniem. To tyle. Pocę się… znaczy polecam się. Kowalski.